W dniu wczorajszym w Gazecie Wyborczej Wrocław ukazał się artykuł Pani Izabeli Żbikowskiej o Fundacji Tara. Treść artykułu prezentujemy poniżej:
Pierwsze w Polsce schronisko dla koni Tara uratowało już od rzeźni 600 zwierząt. Teraz samo potrzebuje pomocy, by uratowane konie miały gdzie doczekać swego kresu.
– Pamiętajcie. Macie wybór. To od was zależy, jak traktowane będą zwierzęta. Czy będą cierpieć. Czy sami będziecie odpowiedzialni za ich cierpienie – tymi słowy Scarlett Szyłogalis-Jankowiak, założycielka pierwszego w Polsce schroniska dla koni, żegna się z uczniami podstawówki, których nauczyciele przywieźli, by dowiedzieli się, jak można pomagać zwierzętom. Pakującym się do autobusu uczniom rzuca jeszcze: – Bez mięsa można żyć! Ja jestem wegetarianką od 39 lat i patrzcie, jak wyrosłam.
Kupuję życia
– Naprawdę nie jesz mięsa od niemal 40 lat? – dopytuję.
– Naprawdę. Zrezygnowałam z jedzenia wszystkiego, co ma twarz. I wiesz co? Niby cały czas jem marchewkę, a wciąż muszę pilnować wagi, wiecznie jestem na diecie – śmieje się Scarlett. W ciągu kilku godzin spotkania z nią usłyszę jeszcze wiele autoironicznych uwag.
Przez telefon urzekł mnie jej delikatny głos. Spodziewałam się więc kobiety w długiej sukni, może też trochę przez to imię (jej mama była wielbicielką „Przeminęło z wiatrem”). Tymczasem witała mnie wysoka ładna blondynka ubrana w spodnie i bluzę moro. Wyglądała jak rebeliantka gotowa jechać na front. Wiele się nie pomyliłam.
– Zadymiara ze mnie. W imieniu zwierząt toczę nieustanną wojnę, i to na ostro – mówi Scarlett.
– To znaczy?
– Widzisz Bejbi? [wskazuje na małego kudłatego pieska – dop. red.]. Gospodarz trzymał go na łańcuchu grubszym od psa. Chciałam więc psiaka wykupić, ale się nie zgodził. Nie bo nie. To raz dwa zrobiłam akcję, psa wykradłam. I już! Nigdy więcej Bejbi nie cierpiała!
Spacerujemy po terenie fundacji, której Scarlett prezesuje; kilka stajni otacza główny budynek, trochę dalej są padoki i pastwiska dla zwierząt.
Dziś w Tarze jest 120 koni, a do tego kozy, owce, świnie, a nawet krowy. Wszystkie uratowane od rzeźni. Zwierząt, licząc razem z psami (szesnaście) i ptactwem, jest blisko trzysta. Scarlett opowiada historię każdego zwierzęcia, które mijamy. Poznaję więc kozła Franka, który myśli, że jest psem i biega za ludźmi. Także Anioła, doga niemieckiego, który z pewnością wie, że jest psem i bardzo stara się przeskoczyć ogrodzenie, by się z nami pobawić. I tak dalej.
– A jak to było z końmi? – pytam.
Scarlett opowiada, że pracowała przed laty jako instruktorka jazdy, a potem opiekunka koni. Wówczas dowiedziała się, w jakich warunkach trzymane są konie przeznaczone na rzeź, jak straszny jest ich transport do Włoch, gdzie idą pod nóż. W wozach transportowych jest tak ciasno, że nie mogą się obrócić. Często mają nogi skrępowane linami, by nie mogły zrobić kroku.
W trakcie wielogodzinnej jazdy niektóre łamią nogi i nikt im nie pomaga. Zdarza się, że do Włoch dojeżdżają truchła zwierząt, które nie wytrzymały warunków transportu. Dzięki działaniom aktywistów organizacji pro – zwierzęcych los koni z roku na rok się poprawia. Przewozy są coraz częściej kontrolowane, ale wciąż dochodzi do wypadków. Celem Tary i innych organizacji jest doprowadzenie do całkowitego zakazu transportu żywych koni.
Scarlett obiecała sobie wówczas, że uratuje tyle koni, ile zdoła. I danego słowa wciąż dotrzymuje. Nie bez dumy podkreśla, że założone przez nią schronisko było pierwszym takim w Polsce. Pieniądze na wykupienie pierwszego źrebaka z transportu do Włoch dała jej matka. Odtąd ma Tarę, karogniadą klacz. Do dziś przewodzi stadu na pastwiskach i ma się świetnie.
– Miałam trochę pieniędzy ze spadku, więc wykupywałam życia. Wszyscy mówią, że kupowałam konie, a ja nie kupowałam zwierzęcia, tylko jego życie. To wszystko – wskazuje ręką na padoki i pastwiska – to są darowane życia.
Gdy spadek się skończył, a stopniał w błyskawicznym tempie, Scarlett założyła fundację, by móc utrzymać zwierzęta. Mówi, że do dziś Tara jest jedynym schroniskiem dla koni w kraju, w którym wykupione zwierzęta w żaden sposób na siebie nie zarabiają ani też nie są przekazywane w adopcje innym osobom. W Tarze można adoptować konia tylko wirtualnie, czyli wejść na stronę i wybrać konia, który nas urzeka, i zadeklarować wpłaty na jego rzecz. Można też przyjechać do schroniska, i to kiedy się chce, bez wcześniejszych zapowiedzi. Bo Scarlett zwykle jest na miejscu, chyba że protestuje gdzieś w Polsce przeciwko krzywdzeniu zwierząt. Ale wówczas są tu wolontariusze.
Mnie najbardziej spodobał się Tornado. Koń taranowaty, czyli w kropki, jak dalmatyńczyk. Skoro tak, to mogę Tornado zaadoptować. Wpłacając co miesiąc drobną kwotę na utrzymanie konia, będę dostawała jego zdjęcia i informacje o tym, jak się miewa. Ale nie mogę go sobie z Tary zabrać.
Dlaczego? Bo ostatecznie nigdy nie ma gwarancji, kto konia adoptuje. A może jakiś szaleniec, który chciałby zrobić to tylko po to, by wysłać go na rzeź? Albo jeździć na nim do upadłego, choć koń miał połamane kości albo zgruchotane biodra.
– Wszystkich darczyńców sprawdzić się nie da. Ta ostrożność pozwala nam oszczędzić sobie dodatkowych zmartwień – kwituje.
Nepal, Solei i spółka
Kasia, wolontariuszka Tary, pochodzi z Lublina. W Tarze jest na stałe od pół roku, wcześniej przyjeżdżała pomagać. Gdy straciła posadę w hotelu, zabrała się na Dolny Śląsk. Bo chce szukać odpowiedzi na pytanie, czym się w życiu zająć. Na razie zajmuje się końmi.
Kasia miała też jechać do Nepalu, ale pieniądze, które odkładała na podróż, wydała za jednym zamachem w Skaryszewie, mieście znanym z końskiego targu. Którego nienawidzą jeźdźcy i miłośnicy koni, bo większość ze sprzedawanych tam zwierząt jedzie potem na rzeź.- Zobaczyłam kiedyś zdjęcie ze Skaryszewa. Gniady źrebaczek, któremu rozjeżdżały się chude nóżki, stał już zapakowany w wozie z transportem koni do Włoch. Nie mogłam o tym źrebięciu zapomnieć, więc kolejnego roku pojechałam do Skaryszewa wykupić innego źrebaka – wspomina wolontariuszka.Chciała pomóc zwierzęciu, które najbardziej będzie przypominało tamtego źrebaka ze zdjęcia. Ale chodząc między końmi, nie mogła się zdecydować, aż do czasu, gdy jeden z koni nie złapał jej chrapami za czapkę. Kasia uznała, że to koń wybrał ją, a nie odwrotnie. I odtąd Nepal pasie się na pastwiskach należących do Tary.
Łatwo wykupić konia nie jest. Handlarze wiedzą już o Tarze i celowo windują ceny. Tak było z Solei. Handlarz nie chciał sprzedać, bo na widok działaczek na rzecz zwierząt wściekł się. Wolontariuszki kilka razy prosiły, by nie posyłał pięknej klaczy na rzeź, a ten się zaparł. Pomogła dopiero obecność Macieja „Różala” Różalskiego, zawodnika MMA, który wspiera Tarę i który osobiście poszedł negocjować z handlarzem. Ten ustąpił, bo podobno jest fanem zawodnika.Cel: SkaryszewTym razem się udało, ale jak mówią w Tarze, handlarze ze Skaryszewa to ich najwięksi wrogowie, a Występy, czyli największy w Polsce targ koński, to miejsce, gdzie dosłownie ścierają się handlarze z działaczami na rzecz zwierząt. Targ odbywa się na początku roku, wystawianych jest na nim kilkaset koni. Dzięki działaniom Tary i innych prozwierzęcych organizacji udało się poprawić warunki trzymanych tam zwierząt. Teraz stoją pod wybudowanymi dla nich wiatami, mają dostęp do wody, do pokarmu, na miejscu obecni są weterynarze nawet w nocy, co przed laty było nie do pomyślenia.
Scarlett: – Kiedyś doprowadzę do zamknięcia tego targu. Zobaczysz.
Na razie co roku udaje jej się uratować kilka koni. Wszystko jest wielkim stresem. Na kilka tygodni przed targiem jej telefon nie przestaje dzwonić. – Syczą mi do słuchawki „ty ku…”. Straszą, wyzywają, że jak się pojawię, to mnie okaleczą. Na miejscu to samo. „Ty suko” to najłagodniejsze z wyzwisk, jakie słyszę. A jak sobie bardziej popiją, a tam wódka leje się strumieniami, to przychodzą, zbliżają te swoje cwaniackie twarze do mojej i pytają: „co, Scarlett, pójdziemy za róg, dowalimy ci”.
Groźby czy nękanie to dla niej chleb powszedni. Wyciąga telefon. Odszukuje w wiadomościach hasło „Wariat”. Tak opisała kogoś, kto od kilku dni śle SMS-y o tym, że z przyjemnością wystawi źrebną klacz na sprzedaż do rzeźni, niech jedzie do Włoch na mięso. Scarlett pyta go, po co to robi. Uzasadnienia brak.
– Powiadomiłaś kiedyś prokuraturę?
– Po co? Nie wierzę, by mi w jakikolwiek sposób pomogli.
Scarlett podkreśla, że dzwonią do niej nie tylko z pogróżkami. Wiele osób prosi o pomoc. Ale nie każdemu jest w stanie pomóc. Tłumaczy więc, podobnie jak dzieciom na zajęciach, że na uratowaniu konia od rzeźni się nie kończy. – Każdego z nich trzeba potem przez lata utrzymywać, karmić, zapewnić opiekę weterynaryjną. To wszystko kosztuje.
Kosztowne było na przykład leczenie Bolka. Koń trzy lata spędziła w ciemnej komórce, właściciele prawdopodobnie hodowali go tylko na rzeź. W szyję wrósł mu łańcuch z ciężarkami. Koń musiał przejść operację. Dziś Bolek razem z setką innych koni swobodnie pasie się na kilkudziesięciu hektarach łąk. Ślady dawnej gehenny widać tylko, gdy wolontariuszka Ula podnosi mu grzywę. Na karku konia wciąż są blizny po łańcuchu.
By nie kapało na głowę Schronisko znajduje się dziś w Piskorzynie koło Wińska, w powiecie wołowskim, choć przed laty znajdowało się tuż pod Wrocławiem, ale powódź w 1997 roku zniszczyła wszystkie zabudowania i Scarlett wraz z mężem Piotrem musiała znaleźć nowe miejsce dla koni.Dzięki fundacji, działającej od ponad 20 lat, śmierci w rzeźni uniknęło 600 zwierząt, głównie koni. Fundacja utrzymuje się z darowizn i tego, co przywiozą dzieci odwiedzające Tarę na lekcjach ekologii. Poza tym schronisko otrzymuje pomoc także od innych fundacji. Jedna z nich użycza na przykład pastwisk dla koni. Dzięki temu te od marca lub kwietnia, gdy tylko skończą się przymrozki, mogą swobodnie paść się i biegać bo olbrzymich łąkach.
Koni doglądają mieszkający w przyczepach wolontariusze, którzy codziennie konie liczą, sprawdzają ich stan, i dbają, by miały dostęp do wody. Na pastwiskach jest większość koni. Te za stare i za słabe spędzają czas na padokach blisko stajni.
Późną jesienią, gdy zaczynają się przymrozki, wszystkie konie wracają do stajni. Boksy mają iście królewskie, dwa albo trzy razy większe niż te, które można spotkać w stajniach rekreacyjnych w Polsce. Wszystkie są czyste, wyścielone świeżą słomą.
Stare zabudowania, które przejęła Tara, odnowiono, położono tynki. – Gdy przed laty sprowadzaliśmy się do tego starego gospodarstwa, naprawialiśmy wszystkie dachy. Ale w ubiegłym roku huragan zniszczył dach w jednej z naszych stajni. Zerwał papę i częściowo uszkodził deski. Remont jest pilnie potrzebny – opowiada Scarlett.
Pokazuje budynek. Widać dziurawy jak sito dach i niżej rozłożone folie, które mają chronić stropy przed deszczem. Nic z tego. Schodzimy do stajni. Na suficie nad boksami koni jest pełno pęknięć, ze szczelin skrapla się woda. – Wczoraj trochę popadało i już są plamy. Możesz sobie wyobrazić, co tu się będzie działo, gdy przyjdzie prawdziwa jesień, a potem zima – mówi szefowa.
Dodaje, że kompleksowy remontu dachu to koszt ok. 170 tys.
– Zbieramy na remont od ubiegłego roku, ale wciąż mamy za mało, by móc zapłacić za całą inwestycję. A niebawem nadejdzie jesień i będzie to czas powrotu koni z pastwisk. To ostateczny termin zabezpieczenia im dachu nad głową. Dlatego zorganizowaliśmy zbiórkę pieniędzy na zakup plandeki, którą zabezpieczymy dach przed przeciekaniem. Potrzebujemy na to 14 760 zł – wylicza Scarlett.
Jak pomóc Tarze? Wpłacając na konto: Fundacja Tara – Schronisko dla Koni
PKO BP S.A. Oddział 3 Wrocław. Nr konta bankowego do przelewu:
PL 75 1020 5242 0000 2902 0191 7236
lub poprzez system PayPal: